piątek, 7 marca 2014

Rozdział 29

     ROZDZIAŁ 29

     Gdy zbliżało się południe ja i Sam położyliśmy się na łóżku. On był szczęśliwszy niż kiedykolwiek, a ja smutna jak nigdy wcześniej. Powinnam się cieszyć, bo Sam swoim zachowaniem potwierdził, że kocha mnie najbardziej na świecie. Problem w tym, że do tego ślubu nie dojdzie. Przecież Sam nie poślubi martwej dziewczyny.

     Byłam zmęczona. Praktycznie wszystkim. Sam powiedział, że obudzi mnie kiedy zachód słońca będzie się zbliżał. Nie miałam zamiaru zaprzeczać. Jedyne czego potrzebowałam, to odrobina snu.
                         *
     Na głowie miałam diadem, ubrana byłam w piękną czerwoną suknię, która odrobinę ciągnęła się po ziemi. Na nogach miałam czarne szpilki, i choć nigdy nie nosiłam czegoś takiego, szłam stabilnie i dość szybko. Przede mną znajdował się pałac królewski. Weszłam po schodach które prowadziły do sali balowej. Ja i moja siostra zostałyśmy zaproszone na przyjęcie. Król miał urodziny więc zaprosił ponad połowę królestwa.

     Ja i Wanda byłyśmy bardzo podekscytowane. Po raz pierwszy zobaczymy pałac od środka. Zawsze marzyłam, żeby tam wejść.

     - Jak myślisz Dorin, czy książę jest jeszcze singlem? - zagadnęła Wanda. Spojrzałam na nią lekko speszona.

     - Wando, nie przystoi ci tak mówić. To niegrzeczne - upomniałam ją. Mimo, że Wanda była ode mnie młodsza wymagałam od niej kultury. Nasi rodzice zginęli od różdżki czarodzieja. Nazywał się Noma Clin i pojawiał się w okolicy coraz częściej.

     Dziś były moje osiemnaste urodziny. Zaproszenie do pałacu było najlepszym i wymarzonym prezentem urodzinowym. Natomiast Wanda za miesiąc kończyła piętnaście lat. Dwa lata wcześniej zginęli nasi rodzice. Momentalnie stałam się głową rodziny mając zaledwie szesnaście lat, a czasy były ciężkie. We Francji nie było już bezpiecznie. Zbyt wielu czarodziejów się tutaj kręci i zbyt mało czarownic jest na miejscu. Ale od dzisiaj zacznie się rozwijać moja moc. Rozprawię się z każdym czarodziejem, który wejdzie mi w drogę, w ten czy inny sposób.

     W końcu weszłyśmy do sali balowej. Była ogromna. Dwa razy większa niż mój dom. Po obu stronach znajdowały się charakterystyczne kolumnady, a każdy milimetr kwadratowy ściany pokrywały malowidła różnego typu. Dominowały jednak anioły.

     Wtedy stało się coś dziwnego. Mój wzrok padł na syna króla. Z daleka widziałam jego pięknie ułożone włosy. Był brunetem lecz z takiej odległości nie mogłam rozpoznać koloru oczu.

     Spojrzał na mnie, a gdy to zrobił przeszedł mnie dreszcz podniecenia. Nigdy czegoś takiego nie czułam. Czy to co się stało można było nazwać miłością od pierwszego wejrzenia? Dorin Dream się zakochała. Cudownie. Robię z siebie totalną idiotkę. Ktoś taki jak ja, nigdy nie będzie mógł nawet dotknąć księcia.

     Jednak on nie spuszczał ze mnie wzroku. To ja pierwsza odwróciłam wzrok rumieniąc się. Odeszłam na bok i pociągnęłam moją siostrę za rękę. Kiedy orkiestra zaczęła grać, panowie wstali i zaczęli prosić damy do tańca. Książe również wstał, a moje serce podskoczyło do gardła widząc jego płynne ruchy. Wanda wymierzyła mi kuksańca w bok.

     - Co ty tak patrzysz na naszego księcia - odparła prowokująco. Czułam, że znów się rumienię. Spojrzałam na Wandę.

     - Bardzo to widać? - spytałam, dobrze wiedząc, że Wanda wie o co mi chodzi. Siostra cicho się zaśmiała.

     - Czy bardzo widać to, że się zakochałaś? Może lepiej spytaj księcia - powiedziała. Nie rozumiałam o co jej chodzi. Ona oczami wskazała coś za mną. Gdy się odwróciłam, wiedziałam już, że nie "coś" lecz "kogoś". W moją stronę pewnym krokiem maszerował książę. Czułam, że za chwilę zwymiotuję. A może on szedł do Wandy? W odpowiedź otrzymałam wyciągniętą rękę księcia.

     - Czy mogę panią prosić? - spytał głębokim i ciepłym głosem. Przełknęłam ślinę i nerwowo spojrzałam na Wandę. Jej mina pokazała mi, że jeśli z nim nie zatańczę, nie mam po co wracać do domu. Echh... Znów spojrzałam na księcia.

     - Oczywiście - odpowiedziałam w końcu. Otrzymałam od niego ciepły uśmiech, po którym zmiękły mi kolana. Nie, przecież to niemożliwe, żebym się tak szybko zakochała. Nawet nie wiedziałam jak książę się nazywa.

     Orkiestra grała zbyt wolno. Wolna muzyka oznaczała, że książę będzie musiał objąć mnie w talii. Gdy już stanęliśmy na środku parkietu książę faktycznie chwycił moją talię. Jego dłonie były tak delikatne, że ledwo je czułam, a jednak na tyle mocne, żeby wywołać u mnie dreszcze. Nareszcie mogłam spojrzeć w jego oczy. Były niebieskie, ale... To nie był zwyczajny niebieski. Jego oczy były niczym brylanty oślepiające urodą, wręcz nienaturalne.

     Zaczęliśmy tańczyć. Nie mogłam uwierzyć, że to się dzieję na prawdę. Książe patrzył mi w oczy, a uśmiech na jego ustach był tak ciepły, że grzał lepiej niż słońce, które niedawno zaszło za horyzontem.

     - Jak się nazywasz? - spytał, a mnie otuliła miękkość jego głosu.

     - Dorin Dream, Wasza Wysokość - odpowiedziałam. Książe zrobił zmieszaną minę.

     - Nie potrzebne mi są tytuły. Bądźmy po prostu na "ty". Mów mi proszę Sam. Sam Clifin - poprosił. Skinęłam głową.

     - Oczywiście Wa... Sam - szybko się poprawiłam. Księciu widocznie się to spodobało, bo na jego twarz powrócił cudowny uśmiech. Czułam się jakbym miała za chwilę odfrunąć. Nigdy nie czułam się tak lekko i tak... Pięknie.

     - Wiesz Dorin, może dziwnie to zabrzmi, ale gdy zobaczyłem cię w drzwiach... Coś się we mnie poruszyło... Chodzi mi o to, że... Chyba się w tobie zakochałem - powiedział bez ogródek, tylko odrobinę się jąkając. Odebrało mi mowę. Czy książę powiedział to na prawdę, czy to tylko moje urojenia? To... Musiał być sen. Najpiękniejszy jaki miałam, ale sen. Uszczypnęłam się. Zabolało, a ja wciąż znajdowałam się w sali balowej. TO NIE BYŁ SEN, krzyczałam w środku.

     - Wasz... To znaczy Sam... Ja... W sumie mogłabym powiedzieć to samo - szepnęłam jakby bojąc się, że książę usłyszy to co powiem. On jednak zamiast mnie wyśmiać i wyjaśnić, że to tylko sen, uśmiechnął się szerzej.

     Po chwili stało się coś, czego nigdy bym się nie spodziewała. Książe pochylił się w moją stronę i... Pocałował mnie. To był mój pierwszy pocałunek. Niesamowite uczucie. Jego usta były miękkie i delikatne. Muskały moje z zażyłością, a jednocześnie tak delikatnie, że czułam coraz większe pożądanie. Czy Sam zdawał sobie sprawę z tego, że wszyscy się na nas gapią?

     Książe odsunął się ode mnie. Oddychał ciężko, zupełnie jak ja.

     - Jutro się pobierzemy - oznajmił. Spojrzałam na niego zaskoczona.


     - Jesteś pewien? - spytałam, ciągle nie mogąc uwierzyć w to co się dzieje.

     - Jeszcze nigdy niczego nie byłem bardziej pewien - wyjaśnił. - Kocham cię, Dorin. Kocham cię. Mogę to wykrzyczeć całemu światu! - zaczął podnosić głos. Zakryłam mu usta palcem.

     - Nie musisz. To mi wystarczy. Ja... też cię kocham - zapewniłam. Książe gładził mój policzek. Jego dotyk był niczym muśnięcie kwiatu.

     - Więc widzimy się przy ołtarzu - powiedział, a ja poczułam palący rumieniec.

     - Widzimy się przy ołtarzu - wyszeptałam.
                       *
     Włożyłam suknię ślubną mojej matki. Leżała idealnie. Wanda pożyczyła mi swoje buty. Były odrobine za duże, ale nie mieliśmy innych białych.

     Denerwowałam się. Nie wierzyłam, że za chwilę poślubię księcia. To było tak piękne, że aż nierealne. Wanda weszła do mojego pokoju i zakryła usta dłońmi.

     - Boże Dorin! Wyglądasz nieziemsko - krzyknęła z zachwytem. Uśmiechnęłam się do niej uprzejmie.

     - Dziękuję - odparłam. Wanda chwyciła mnie za rękę i pociągnęła za sobą.

     - Śpieszmy się. Powóz stoi już pod domem - oznajmiła.

     Przełknęłam ślinę.

     Już za godzinę będę zamężna. Czułam jednocześnie przerażenie i zachwyt. Nie wiedziałam, które uczucie w tej chwili we mnie dominowało.
                     *
     Dziewięć miesięcy później urodził się mój syn, Johnny. Kochałam go całym sercem jeszcze przed narodzinami.

     Nie wiem czemu, ale podczas ceremonii, krzyknęłam, że chcę zachować swoje nazwisko. Wszyscy patrzyli wtedy na mnie jak na idiotkę, a ja zrobiłam się czerwona jak burak. Tylko mój książę z bajki wydawał się nie wzruszony. Powiedział, że nie ma problemu, więc nazywamy się Sam i Dorin Dream. A teraz również Johnny Dream.

     Pewnego wieczoru, gdy Sam już spał, mnie nękały koszmary. Zeszłam do kuchni by napić się odrobiny wody. Nagle poczułam chłód na plecach. Wyczułam kłopoty, a nie miałam przy sobie różdżki. Niewidzialna siła przerzuciła mnie na koniec pokoju. Coś rzuciło mną o ścianę tak, że nie mogłam złapać oddechu.

     Z cienia wyłonił się dobrze zbudowany mężczyzna. Na prawym profilu rysowała się paskudna blizna, biegnąca przez całą twarz. To go oszpecało. Wiedziałam kim on był. Ten człowiek zabił moich rodziców.

     - Noma - szepnęłam, gdy już odzyskałam oddech.

     - Witaj Riviano. - Jego głos był niczym żyletka. Przeszedł przeze mnie dreszcz.

     - Czego chcesz? - wysyczałam. Noma spojrzał na mnie, jakby była to najbardziej oczywista rzecz na świecie.

     - Twojego życia - odpowiedział.
               *
     Obudziłam się tak gwałtownie jak jeszcze nigdy dotąd. Nigdy jeszcze nie miałam tak realistycznego snu. Spojrzałam na swoje ręce i dotknęłam twarzy, żeby mieć pewność, że się obudziłam. Tak, to byłam ja. Avri.

     Ten sen uświadomił mi kilka istotnych rzeczy. Już wiem, dlaczego, gdy po raz pierwszy spotkałam Sama, jego nazwisko wydało mi się znajome. Po prostu któraś z moich babć z kilkunastoma "pra" na początku, była żoną innego Sama Clifina, który łudząco przypominał Sama z teraźniejszości.

     Dekoracje w pałacu, w którym znalazła się Dorin, przypominały te, z szesnastego wieku, co budziło grozę, ponieważ jak się okazało, Amon czy też Noma, nie żył ponad czterysta lat, tylko ponad sześćset, a może nawet siedemset lat. To nie jest normalne.

      W mojej głowie była iskierka wspomnień, moich poprzedniczek. Nie rozumiem tylko, dlaczego Dorin zechciała się tym ze mną podzielić akurat teraz? Cóż... Na pewno nie poprawiło mi to humoru.

     Kiedy wyrównałam oddech, zauważyłam, że Sam mi się przygląda, ale milczy, jakby rozumiał, że muszę pomyśleć. Szybkim krokiem zeszłam z łóżka i wyjrzałam przed namiot. Nadchodził zachód.
     Wzięłam najgłębszy oddech w moim życiu i odwróciłam się do Sama.
     - Już czas - oznajmiłam.
    

     Sam bez słowa złożył namiot. Bardzo się ociągał, ale nie miałam mu tego za złe. Sama chciałabym zwolnic czas, a najlepiej zatrzymać. Myśląc o tym co za chwilę ma się stać, czułam mdłości i zawroty głowy. Chciałam przeżyć, dla Sama, ale nie byłym pewna czy same chęci wystarczą.
     Po kwadransie, najgorszego odcinka podróży, znaleźliśmy się przed pałacem króla. Ku mojemu szczęściu przy wejściu stało dwóch strażników. Wyglądali na zmęczonych. To dobrze. Byliśmy niecałe dziesięć metrów od nich.
     - Jaki masz plan? - wyszeptał Sam do mojego ucha. Mocniej chwyciłam jego rękę. Bałam się momentu w którym będę musiała ją puścić. Wtedy zapewne zemdleję.
     - Już demonstruję - powiedziałam równie cicho. Wyciągnęłam różdżkę, najciszej jak mogłam i skupiłam się tylko na tym, żeby wypowiedzieć zaklęcie. Miałam tylko nadzieję, że nic mi się nie stanie.
     - Rea Dmy - szepnęłam tuż nad różdżką skierowaną w jednego ze strażników, a później skierowałam ją na mnie. Po minucie może dwóch, moje ciało zaczęło wibrować. Nie wiem co mogłoby to przypominać, ale było mi przyjemnie. Kiedy potem spojrzałam na Sama, zobaczyłam w jego oczach przerażenie. Czułam, że zaraz zacznie krzyczeć, ale zdążyłam zakryć mu usta dłonią.
     - To ja, Avri - zapewniłam męskim głosem. Miałam na sobie ubranie strażnika, który stał przede mną. Byłam też pewna, że wyglądam jak on. Przy pasie stroju miałam przewieszony pistolet. Nigdy nie miałam tego diabelstwa w ręku i nie odczuwam potrzeby dotknięcia tego.
     Bez przeciągania, uczyniłam to samo z Samem. Wypowiedziałam zaklęcie kierując różdżkę na drugiego strażnika i na Sama. Odczekałam chwilę, aż zacznie się przemiana. Cholera, czemu nie spytałam Petera, jak długo działa zaklęcie? Brawo Avri!
     Patrząc na Sama, miałam ochotę skłonić się nisko do osoby która wymyślała zaklęcia. Wyglądał dokładnie jak drugi strażnik. Czułam jednak, że w środku to ciągle był mój Sam.
     Nie wiedziałam tylko co zrobić z parą strażników numer dwa. Zamienic ich w kamień? Wystrzelić kulę ognia? Cóż za cudowny tok myślenia... W tak krótkim okresie czasu stałam się zabójcą. Co z tego, że byli czymś w rodzaju niewolników króla? To nie ich wina. Zostawię ich w spokoju, w końcu nic nam nie zrobili.
     Pociągnęłam Sama za sobą i ruszyłam w stronę wejścia. Powinniśmy poczekać, aż ktoś je otworzy. Nie musieliśmy czekać długo, bo po kilku minutach zjawili się inni dwaj strażnicy, którzy omal na nas nie wpadli. Na szczęście w ostatniej chwili, zrobiliśmy unik. Dobrze, że byliśmy niewidzialni.
     - Zmiana warty! - krzyknął jeden z dwójki nowoprzybyłych. Pozostała dwójka stanęła na baczność i ruszyła w stronę drzwi. Wślizgnęliśmy się za nimi, a drzwi same zamknęły się za nami.
     - Jestem padnięty - poskarżył się jeden ze strażników. Drugi ziewnął.
     - Ja też. Staliśmy na tym mrozie przez osiem godzin i jak zwykle nic - mówił ten drugi. Pierwszy, który zarazem był wyższy, ale i odrobinę pulchniejszy, przytaknął.
     - Marzy mi się teraz tylko moje wygodne łóżko - dodał. Ten niższy przytaknął i oboje pomaszerowali do swoich sypialni. W duchu ucieszyłam się odrobinę. Niestety tylko odrobinę.
     Sam puścił moją rękę najwolniej jak umiał, jakby bojąc się, że gdy zrobi to za szybko, coś może mi się stać. Jedyne co się teraz we mnie działo, to kumulujące się łzy, które napierały z coraz większą siłą.
     - Gotowa? - spytał Sam, głosem strażnika. Przełknęłam ślinę.
     - Nie - odpowiedziałam zgodnie z prawdą, ale nie miałam innego wyjścia jak odnalezienie i zabicie Amona. Gdyby Sam był sobą, a ja sobą pewnie w tej chwili byśmy się przytulili, ale będąc kimś innym, wypadłoby to niezręcznie.
     - Gdzie jest Amon? - szepnął Sam. Wzruszyłam ramionami.
     - Nie mam zielonego pojęcia - odparłam.
     - Odszukaj go - zaproponował Sam. Spojrzałam na niego zdziwiona. - No... Może.... Umiesz wyczuć jego obecność, albo moc? Nie wiem... Spróbuj chociaż - prosił. Nie wiem, czy potrafiłam zrobić coś takiego, ale w końcu raz się żyję. Właśnie, tylko raz.
     Zamknęłam oczy i skupiłam się na sylwetce i twarzy Amona. Myślałam o tym wszystkim czego dotychczas się o nim dowiedziałam. Zabił dwie Riviany. Co najmniej dwie. Miał ponad sześćset lat, a może nawet więcej. Być może miał coś wspólnego ze śmiercią mojego ojca, co było bardziej niż prawdopodobne. A już na pewno, to on wywołał mój najgorszy koszmar. To on, ten parszywy tchórz, pokazał mi martwego Sama i mnie na łożu śmierci. Gdybym skupiła się tylko na tym znów zaczęłabym płakać, ale nie miałam do tego cierpliwości.
     Wyczułam go. Minimalnie wyczułam jego moc, ale udało mi się. Był tu. Na górze. Wystarczyło przejść przez schody. Było to jednak trudne.
     - Gdzie on jest? - spytał Sam. Znów przełknęłam ślinę.
     - Na górze - szepnęłam. Wiedziałam, że w normalnej sytuacji, Sam by na mnie nie naciskał. To jednak nie była normalna sytuacja. Pociągnął mnie za sobą delikatnie. Gdy dotknęłam pierwszego stopnia, poczułam paraliż psychiczny. NIE CHCĘ TAM IŚĆ! Ja nie mogę tego zrobić! Chcę wrócić do domu! Weźcie sobie moją moc w cholerę!
     Kiedy się buntowałam coś we mnie pękło, ale tylko na chwilę. Nie rozumiem, dlaczego? Jakby coś mnie wypełniło. Poczułam jednak, że to nie było coś. Tylko ktoś.
     Jessie.
     Obiecała, że nie będzie się pojawiać o ile jej o to nie poproszę. Cóż, nie dotrzymała obietnicy, ale w tamtej chwili się z tego cieszyłam. Każdy normalny człowiek by się cieszył.
     Jessie szukała sobie miejsca w moim umyśle i mój bunt nagle się zminimalizował. Po prostu czułam, że nie jestem sama.
     Ile już stałam w miejscu, jedną nogą dotykając pierwszego stopnia? Kilka minut? Sam tylko na mnie patrzył. Może czuł, że toczę wewnętrzną walkę albo coś w tym rodzaju.
     Zacisnęłam oczy, skupiając się przez chwilę tylko na sobie. Odetchnęłam.
     "Wyrównaj oddech", poradziła Jessie. Gdyby powiedziała mi to kiedy indziej, zaczęłabym się z nią kłócić. W tej chwili mogłam jedynie jej posłuchać.
     "Będziesz wtedy ze mną?", spytałam. Czułam w sobie chwilową niepewność Jessie, która trwała zbyt długo. Zresztą było mi wszystko jedno.
     "Aż do końca", odpowiedziała. Chyba nie zrozumiałam dwuznaczności tego co powiedziała. Nie miałam jednak ochoty choćby się nad tym zastanawiać.
     Czułam się bardziej przerażona i rozdarta niż kiedykolwiek. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że idę na śmierć.
     Starałam się pokonać kolejne schody. Wywoływało to u mnie psychiczny ból i wysiłek. Mimo wewnętrznego wsparcia Jessie i wszechobecnej pomocy od Sama, nie czułam się dobrze.
     Po tym wszystkim co przeszłam. Po tym wszystkim czego się dowiedziałam. Czego sobie odmówiłam. Czego chciałam i czego pragnęłam. Po tym wszystkim oczekiwałam od losu tylko jednej rzeczy, której pragnęłam najbardziej na świecie, prawie tak bardzo jak Sama. Chciałam żyć. Dla niego.
     Gdy w końcu wdrapałam się z Samem na piętro, uspokoiłam się odrobinę. Piętro było mroczne i wąskie. Teraz jakby wyraźnie wyczułam obecność Amona. Pierwsze drzwi po prawej. To wiedziałam na pewno. Spuściłam wzrok na swoje dłonie i zmarszczyłam brwi. Były... Moje. Szczupłe, lekko zaniedbane. Spojrzałam na Sama. On też był sobą. Cholera... Musieliśmy się pośpieszyć zanim ktoś nas zobaczy. A jednak nie miałam odwagi, żeby się ruszyć...
     - Wierzę w ciebie - szepnął Sam pochylony nad moim uchem. Jego głos otulał niczym najlżejsza poduszka na świecie. Czułam palące łzy w oczach. To niesprawiedliwe, że już nigdy nie otuli mnie jego miękki głos.
     Sam spojrzał mi w oczy. Troska i zmartwienie, to ujrzałam. A co przekazywały moje oczy? Na pewno przerażenie.
     Sam mnie pocałował. Bardzo mocno, ale było w tym tyle uczucia, że czułam się jakby za chwilę miały mi się rozwinąć skrzydła. Pocałunek był zbyt krótki. Ta chwila była za krótka. Moje życie było za krótkie. Nasza miłość była za krótka...
     - Sam nie wchodź tam ze mną. Zostań tutaj - poprosiłam. Widziałam w oczach Sama iskierkę buntu.
     - Dobrze wiesz, że nie zostawię cię samej. Zawsze już będę przy tobie - powiedział. Czułam, że łzy zaczynały mnie piec. Odsunęłam się od Sama i wyciągnęłam różdżkę.
     - Risso Gone - szepnęłam rzucając zaklęcie na Sama. Nic mi to jednak nie dało. Sam ciągle przede mną stał, a ja go widziałam. Był odporny na to zaklęcie, gdy nie trzymał mnie za rękę. W takim razie, czemu kiedy zamieniłam go w strażnika wszystko się udało? Cóż, jedyne co wiedziałam to, to że nie mam czasu na zastanawianie się nad tym.
     Spojrzałam w oczy Sama. Spojrzałam w niekończący się błękit oceanu, który mógłby porwać każdy statek. Hipnotyzowały. Dodawały nadziei, która była mi najbardziej potrzebna. Jednak wciąż było jej za mało.
     Odwróciłam się, zrobiłam kilka kroków naprzód i stanęłam przed drzwiami za którymi znajdowało się największe zło obecnego świata.
     Nacisnęłam klamkę i pchnęłam drzwi lewą ręką. W prawej miałam różdżkę gotową w każdej chwili rzucić najbanalniejsze zaklęcie.
     _________________________________

     Bez zbędnych słów! Mam nadzieję, że opowiadanie wam się podobało, a rozdział nie zawiódł. Jeśli jutro znajdę chwilę, wstawię kolejny rozdział, którym już na 100% będzie walka...

     Proszę o komentarze ;D



3 komentarze:

  1. Cudny rozdział! Chyba wiem, czemu zaklęcie nie zadziałało... :( Ale oby oni przeżyli!!!!

    OdpowiedzUsuń
  2. Wiesz jak się przestraszyłam! Myślałam, ze te Sam książe, to ten nasz Sam, który przeżyje i zwiążę się się inną, a Avri umrze... :'(
    Proszę, niech bedą mieli dziecko *_*

    Marta, Igrzyskomaniaczka <3

    OdpowiedzUsuń
  3. No wiesz co?! Przerywać w takim momencie? Jak mogłaś?!
    Haha Rozdział cudowny ;))) czekam na następny ;*

    OdpowiedzUsuń